
Historia
- 23 lipca 2014
- wyświetleń: 8081
Górnoślązak dotknięty wywózką
"Echo" rozmawia z Antonim Wuzikiem z Wisły Wielkiej, który w marcu 1945 r., jako 18-latek, został wywieziony do niewolniczej pracy w łagrze w Związku Sowieckim. Do domu wrócił po mniej więcej pół roku. Jest jednym z wielu Górnoślązaków dotkniętych wywózką. Do 1989 r. ze względów politycznych temat "Tragedii Górnośląskiej" był w naszym kraju przemilczany.

"Echo": - Wojna się kończyła. Wkroczyła Armia Czerwona. I nagle... Jak to było, przyszli po pana?
Antoni Wuzik: - Do Wisły Wielkiej Rusy weszły w lutym 1945 r., po południu. Niewiele brakowało, a byłbym zaraz zastrzelony. Szli od lasu, od Pszczyny. My mieszkaliśmy koło cmentarza. Chciałem widzieć jak front idzie, otwarłem więc okno, by popatrzeć. I w tym momencie - brzdęk - wpadła kula. Uciekliśmy do piwnicy.
- Front przeszedł i..?
- No przeszedł. Chłopcy mieli spokój, gorzej było z dziewczynami we wsi...
- Nie przepuścili.
- Na szczęście u nas wielkiej krzywdy nie było. W domu obok był ranny żołnierz niemiecki, którego w piwnicy opatrywano. Skądś wiedzieli o nim. Wyprowadzili go, zastrzelili zaraz przed bramą, na drodze. Ale ukrywającej go rodzinie dali spokój.
- Czemu przyszli po pana?
- Nie wiem. Z mojego rocznika było nas z Wisły wziętych czterech. Potem jeszcze pięciu starszych panów wzięli (wśród nich ewangelików - bo Ruscy uważali, że to Niemcy). Udało mi się uchronić od wojska, ale "przyjaciele-wybawiciele" przyszli: "Chodi, budiesz rabotał". Najpierw robiłem w piekarni, potem budowaliśmy most nad Wisłą. A 1 marca 1945 r. przyszedł po mnie kolega - z karabinem, że mam się zgłosić tam, gdzie NKWD zrobiło biuro - bo chcą gadać. Poszedłem. Już tam siedzieli August Nowak i Franek Niedźwiedź. Spisano protokół. Pytano, czy w HJ-otach [Hitlerjugend] byłem.
- Był pan?
- Absolutnie! Ja od dziecka stawiałem opór. W życiu nie pozwoliłem sobie czegoś takiego narzucić. Ale tych z NKWD to nie interesowało. Poprowadzili nas do Wisły Małej, a w nocy z powrotem do Łąki, tam nocowaliśmy, a rano: wstawać prędko i "na oborne". Wie pani, co to jest "oborne"? Do ustępu, czyli na gnój - tak po rusku. Potem na ciężarówkę odkrytą, zawieźli nas do Bielska, tam nocowaliśmy (wcześniej mówiło się, że wiozą nas do Bielska, by budować most). W izbie tylu nas tam było, że spało się na stojąco. Rano jechaliśmy do Nowego Sącza i Sanoka. Tam załadowali nas już do wagonów - krowioków. Może 40-50 osób w jednym wagonie, sami mężczyźni. Jechaliśmy chyba miesiąc.
- Postoje były?
- To właśnie było najgorsze: gdy trzeba było stać, bo transporty wojskowe miały pierwszeństwo. A tor był jeden. I trzeba było czekać - bez możliwości wyjścia na zewnątrz. Krowy przynajmniej mogą patrzeć przez okienka w wagonie, a my nic, bo pozbijane deskami. Światło przechodziło przez szpary. Franek pierwszy raz w życiu pociągiem jechał. Gdy już tak jechaliśmy może z tydzień, powiado: "Antek ty się niy staroj. Te glajzy są okrągłe. My już tu roz byli i chnet do dom pojedziemy". Myśloł, borok, że w kółko jeździmy. Franek mioł ino jupka z jednym guzikiem i drewniaki. Tyn guzik mu się jeszcze urwoł, to mu go przyszyłech, bo jo se wzioł naparstek, igła i nici.
- Pan wiedział, że nie wracacie do domu.
- Wiedziałem, że na wschód jedziemy, ale nie wiedziałem, dokąd. Był taki Mohl z Bielska (miał wtedy ok. 50 lat, dla mnie, młodego, wydawał się już stary). Mówię mu: dają nam tam kożuchy, flinty i będziemy chodzić na polowania. A on do mnie: "Synku, ty dopiero poznasz, co znaczy Rosja". I się nie pomylił. Wysiąść pozwolili dopiero w Kazaniu, po trzech tygodniach. Tam było pierwsze mycie (bo normalnie dostawaliśmy dwa wiadra wody na wagon dziennie, które zużywaliśmy do picia). W Kazaniu była ciepła woda i piękna odwszalnia. Mieliśmy straszne wszy - takie maciorki se chodziły. Chłopy rozbierały się do połowy i biło się te wszy aż do łoczy szprycowało. Ale powiem pani, że te wszy to były dobre, bo człowiek się trochę ruszał, grzał przy tym. Gdyby nie gryzły, człowiek byłby bez ruchu, a to niedobrze... W Kazaniu z tej łaźni prosto do wagonu nas załadowali - siwiutkiego od mrozu.
- Nie myło się w wagonie. No a potrzeby fizjologiczne?
- Luksusowo: w ścianie była wycięta dziura, z korytkiem i łopatką. Boże kochany, jak na początku było człowieka wstyd! I ani kawałka papieru. Wyobraża sobie to pani?
- Byli tacy, którzy psychicznie tego wszystkiego nie wytrzymywali?
- August Nowok ledwo dojechał. Trzymaliśmy go po wyjściu z wagonu. Był chory, miał wysoką gorączkę. Prosiłem Rosjan: "Dajcie mu co". Usłyszałem: "Nie nada, on sam podochnie". Na miejscu wzięli go do szpitala, szybko zmarł.
- Potem obóz. Co pan zobaczył po przyjeździe?
- Strażników z psami. Szliśmy po czterech, rzędami. To był obóz Bohanasz albo Bułanasz. Baraki drewniane, spali my na deskach - bez przykrycia, koca, siennika. Buty pod głową (po to, by nie chodzić potem po bosoku). Barak był podzielony jakby na "pokoje" - wąskie, z deskami do leżenia. Jak się leżało, wszyscy albo na lewym, albo na prawym boku. Nie wiem, ilu nas wszystkich było w takim baraku.
- Byliście przeznaczeni do pracy przy wyrębie lasu.
- Tak. O szóstej pobudka, po kromce chleba i jakaś licha zupka, a potem 10 godzin pracy. Z obozu szczególnie mocno utkwiły mi w pamięci trzy nazwiska. Laszczak - nie wiem, skąd był, ale był bardzo charakterystyczny. Jak my ino przyszli do lasu, on zaraz zaglądał za ptasimi gniazdami. Znalazł, to wtedy drzewo było jego - nie tylko jajka, ale i pisklaki zjadł! Uwierzy pani? I zapamiętałem jeszcze dwóch: Eberle i Koczur. 1 maja była pobudka o 2 czy 3 rano, apel, bo ci dwaj ponoć uciekli z obozu. I tak staliśmy może do 1.00 w południe.
- A gdzie stamtąd można było uciec?
- To mnie też zastanawia.
- Zimno tam było?
- Jak my groby kopali, to ziemia była zmarzła przez cały czas, jak długo tam byłem. I widno było też cały czas. Jak my z nieboszczykami chodzili, tak o 2-3 w nocy, to gazetę by się dało czyta.
- Pan chował zmarłych?
- Nocą. Bo w dzień karczowałem las. Z nieboszczykami szło się jakieś 3 kilometry, do lasu. Nieśliśmy ich na noszach: żerdki i deski. We czwórkę my szli. Ci z przodu przytrzymywali za ręce, ci z tyłu za nogi, żeby zmarły nie spadł. Szliśmy torem, bo to była jedyna droga. Płytkie były te groby w zmarzniętej ziemi. Na drugi dzień, jak tam przyszliśmy, zawsze dwóch czy trzech zmarłych brakowało... Zwierzęta wy grzebały. Prawie co noc się chodziło ze zmarłymi. Boże mój. Wcześniej w domu jak nieboszczyka widziałem, przez tydzień nie mogłem jeść. A potem... Ci co dłużej nosili, zawsze najpierw sprawdzili za nogę, czy nie za ciężki. Widać nie było nic, bo w baraku z nieboszczykami było ciemno. Jak noga była ciężka, to sprytniejszy ustawiał się do niesienia innego, a tego ciężkiego musieli nieść ci, co nie wiedzieli, że można sposobem nieboszczyka zważyć. Pilnował nas strażnik ze Lwowa. Jak nieśliśmy, kazał nam jeszcze śpiewać. Ale krzywdy nikomu nie zrobił.
- Nie bili?
- Nie. Oni mieli takie hasło: "My was ubijać nie budjemy, wy sami podochnietie".
- Dużo ludzi umierało?
- To powiem tak: na dziewięciu, których z Wisły wzięli, pięciu nas wróciło. Pozostali zmarli w Rosji.
- Chorował pan?
- Raz byłem w szpitalu. Złapałem czerwonkę, ale wolałem już iść do roboty niż tam leżeć i widzieć z głodu opuchniętych chorych, słabszych psychicznie, co wariowali. Wydostałem się ze szpitala. Leków nie było, ale miałem dobre witaminy. Po lewej stronie wejścia do baraku stała wielka beczka z przegotowaną wodą. Wpadały do niej igły ze świerka. Kielnią się to piło, te witaminy.
- Miał pan chwile załamania, że nie dam rady?
- Nie. Bo ja nigdy nie tworzyłem sobie czarnego scenariusza. Nigdy. Plan był: przeżyć do jutra. Unikałem ludzi, którzy mówili: a my już nie wrócimy do domu. Trzymałem się zawsze z tymi, którzy mieli optymizm i nadzieję. I tak całe życie. Ale... rozpłakałem się w Rosji pierwszy raz, gdy pod kuchnią trochę obierek z kartofli uzbierałem. Te łupinki sobie ugotowałem (została przy ognisku puszka po konserwie). A strażnik przyszedł i świtnył mi do tego i wszystko wywalił, ognisko zadeptał. Jak poszedł, to pozbierałem. Gdy to teraz analizuję, wychodzi mi, że on nie robił tego ze złości, tylko żeby człowiek nie zachorował z tych surowych łupin...
- Tak pan naprawdę myśli? Że z troski?
- Ja. Naprowda.
- ...?
- Wola se tak myśleć. Żeby mu nie ubliżyć.
- Powrót?
- W nocy było przesłuchanie. Wypuścili. Wracaliśmy "w luksusie": bo drzwi można było otworzyć. Jedynie w Moskwie nie można było, chyba żeby tamtejsi ludzie nie widzieli, jakie grubasy my byli. Ważyłem 35 kg. Jak przyszedłem, na placu ujek zaraz ubranie spalił, razem z wszami. Mama wymodliła i wypłakała mój powrót. Miała 40 stopni gorączki. Jak usłyszała, że Antek przyszedł, wstała, gorączka jej minęła. Wie pani, można powiedzieć, że pecha to miałem od dziecka. Pierwszy raz nie żyłem, jak kuzyn łowił ryby i wpadłem do przerębli. Zaraz skoczył, wyciągnął mnie za nogę. Może miałem wtedy pięć lat. Drugi raz umarłem, gdy zeskakiwałem do siana, z takiego wysokiego podestu. Źle to sobie obliczyłem i skoczyłem, ale nie do siana. Długo mnie cucili. Trzeci raz: strzeliła mnie w głowę rączka od studni. Potem Rosja - wojna się skończyła, a mnie do łagru wywieźli. Po łagrze wypadek z nogą. Granat wrzucili na weselu w Piasku, już po wojnie. Chcieli amputować. Sanitariusz Pfeiffer mi ją uratował (z jego synem, Jurkiem, byłem w łagrze).
- Czyli szczęście, a nie pech, bo zawsze dobrze się kończyło. Pewnie pan potańcował z tą nogą nieraz.
- Oj, potańcowałem.
---
Antoni Wuzik - ur. w 1927 r. w Wiśle Wielkiej koło Pszczyny; w kwietniu 1945 r. został przywieziony do obozu nr 523 w okolicach Swierdłowska za Uralem, zwolniony 20.07.1945 r. (w ramach pierwszej akcji zwolnień części internowanych), do domu wrócił 8.08.1945 r. Wyuczył się krawiectwa. Przez 13 lat pracował w Gminnej Spółdzielni, przez 25 lat w POM. Żona - Elżbieta - nauczycielka, mają trzy córki. W 2005 r., po wielu staraniach, otrzymał legitymację Sybiraka.
Komentarze
Zgodnie z Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych Osobowych (RODO) na portalu pless.pl zaktualizowana została Polityka Prywatności. Zachęcamy do zapoznania się z dokumentem.